Voit Voit
99
BLOG

Subiektywny przewodnik po Mazurach. Odcinek I.

Voit Voit Rozmaitości Obserwuj notkę 11
Postanowiłam dać upust mojej miłości do Mazur i pokazać -  a właściwie opisać -  miejsca szczególne, pełne uroku. Miejsca, których nie chcielibyście poznać, knajpy, z których możecie nie wyjść żywi, ozdobne przedmioty poustawiane w zagadkowych miejscach.  Zaczynamy?
 
Odcinek pierwszy -  Kraina dzikich ludzi, czyli jak przetrwać noc. 
 
Moje pierwsze zetknięcie z Galindią było dość dziwne-  pojechałam tam kilka lat temu, w sumie zupełnie przypadkiem. Co więcej -  nie miałam pojęcia o istnieniu Galindii. Szczerze powiedziawszy -  pojęcia nie miałam też o tym, że kiedykolwiek istnieli Galindowie.  To był jeden z moich dwóch tam pobytów -  pierwszy, a tym samym ostatni. 
 
Jechałam sobie spokojnie, leśną drogą w stronę jeziora Bełdany, aż tu nagle pod koła mojego samochodu -  a jeździłam wtedy potężną, kobylastą bryką z napędem na cztery koła – wylazło z krzaków kilku dżentelmenów, z lekka wczorajszych, ciężko znudzonych, a na dodatek poubieranych w jakieś szmaty i dziwne, sztuczne futerka uzupełnione zaskakującymi nakryciami głowy-  coś pośredniego między kaskiem motocyklisty, a hełmem Wikingów. Osobnik, w którym z kompletnym osłupieniem rozpoznałam mojego sąsiada, ziewnął, zamachał jakąś pałką ozdobioną piórami wyrwanymi kogutowi i wystękał bez specjalnego entuzjazmu:
 
-To jest napad...
 
Sytuacja z lekka mnie przerosła, bo Bogiem a prawdą jechałam do parku dzikich zwierząt w Kadzidłowie i widocznie pochrzaniłam drogę. Widok mojego skacowanego sąsiada, w dziwnym wdzianku, do tego w środku lasu z lekka mnie zdetonował. Do tej pory nie podejrzewałam u faceta ciężkich zaburzeń psychicznych, poza tym psychoza wyglądała na zbiorową, bo w końcu osobników w futerkach było paru. Sąsiad przyjrzał mi się przekrwionymi oczkami, machnął ręką i wrzasnął do kumpli:
 
- Eeee... Swoja... No, jedź, w pracy nie przeszkadzaj...
 
Wolniutko pojechałam dalej, po kilkunastu metrach trafiając na dziwne rzeźby -  totemy, czy coś w podobie. Co ciekawe -  wszędzie pełno było obdartusów w futerkach albo workach w różnych kolorach. Pod domem z wałków połuszczarskich, mającym zapewne naśladować jakieś chaty zobaczyłam... mojego lekarza, w  pióropuszu i workowatej szacie przepasanej sznurem. Zgłupiałam doszczętnie. Co najdziwniejsze - lekarz, który o ile pamiętałam nazywał się Kubacki, przedstawiał się jakiejś wycieczce rozanielonych Niemców jako Król Izegus I... Coś było zdecydowanie nie tak...
 
Przyłączyłam się do niemieckiej wycieczki, usiłując rozwikłać zagadkę. Przy wtórze wrzasków i pohukiwań obdartusów, z których część zaopatrzona była w drewniane pałki, którymi walili w drewniane tarcze, jak nie przymierzając ZOMO na trzeciego mają, zostaliśmy zagnani do pomieszczenia, wyglądem przypominającego jaskinię z plastiku. Mój lekarz wygłosił jakieś niezbyt zrozumiałe przemówienie, z którego wynikało, że jesteśmy jeńcami wojennymi. Z niepojętych dla mnie przyczyn powoływał się przy tym na Tacyta i Ptolemeusza. Bełkot najwyraźniej przypadł Niemcom do gustu, bo kiwali z zachwytem głowami. W rekordowym tempie przegoniono nas po kolejnych atrakcjach -  wystawie podróbek z bursztynu, sali jadalnej, pokazano nam Bełdany, wreszcie przyszedł czas na biesiadę. 
 
Kartę podał mi jakaś hoża dziewoja. Ceny były nieprawdopodobne, ale czegóż się nie robi dla nauki. Zamówiłam jakieś mięsiwo i stosowny napitek, z konieczności bezalkoholowy. Mięsiwo było z jednej strony spalone na wiór, z drugiej kompletnie surowe. Colę dostałam zupełnie cywilizowaną -  w puszce, ale przelano mi ją do dzbanka z uchem. Suma jaką za to zapłaciłam z lekka mnie oszołomiła, ale przynajmniej do stołu podawał jakiś niedomyty typek o wyglądzie jaskiniowca. Było nie było -  sprawa rzadko spotykana, a za coś takiego trzeba płacić. Typek po jakimś czasie podlazł do mnie:
 
-Cześć, ale cyrk, co? -  zaczął, rozglądając się wokoło -  Nie poznajesz mnie? Ty, no nie wygłupiaj się. Nie jedz tego świństwa, bo ci żołądek wysiądzie. No co patrzysz? Pracy nie ma, to człowiek z siebie durnia robi. Wiesz jaki Kubacki na tym szmal kosi? Stara, tu pokój kosztuje za noc tyle co średnia krajowa. Te Niemiaszki zapłacą kupę forsy, bo i napad zamówili, i szamana. No i walki, że niby nas napadają. Kurdę, się człowiek dzisiaj narobi...          
 
Król Izegus I łaził między stołami. Zaczęłam patrzeć na niego z pewnym szacunkiem -  wszystko wskazywało na to, że facet najwyraźniej jest przy zdrowych zmysłach. Przynajmniej przy zmyśle handlowym...
 
***
 
Jakiś czas temu z moim byłym mężem zapragnęliśmy wyjechać na ryby. Już nie pamiętam, dlaczego nie zatrzymaliśmy się w Wojnowie – chyba rodzice mieli jakiś gości. W każdym bądź razie wylądowaliśmy w petetekowskim ośrodku w Zgonie, nad samym brzegiem Mokrego. Miejsce na rybobójstwo idealne, wzięliśmy jakiś domek. Ciemno już było, a ośrodka nikt nie oświetlił, więc po omacku dotarliśmy do kurnej chaty. Wwaliliśmy manele byle jak i poszliśmy spać. Obudził nas chlupot. Między łóżkami, z trudem wciśniętymi do malutkiego domku, pływały sobie, spokojnie kołysząc się na falach, nasze plecaki. Wyskoczyłam z łóżka, wpadając po kostki w wodę i poleciałam jak rączy jeleń, żeby zobaczyć, co się do cholery stało. Okazało się, że nasz domek stoi w dołku, nad samym brzegiem jeziora, a że przez parę dni padało, woda się podniosła... Kierownictwo na nasze lamenty zareagowało nad podziw spokojnie -  dało nam klucze do innego domku, tym razem na górce. W ramach rekompensaty dostaliśmy jedną sesję pod prysznicem gratis.
 
Dobra, trudno się mówi -  zawieźliśmy mokre szmaty do rodziców, pożyczyłam od matki swetry i  uznałam, ze jakoś przetrwamy. Atrakcje zaczęły się przy prysznicu -  zamykano go o 9 wieczorem, a nam zachciało się wykąpać jakieś 15 minut później. W zamian za klucze zostawiliśmy w recepcji dowody osobiste -  klucz rzecz cenna, więc specjalnie nie protestowaliśmy. Wlazłam do kabiny prysznicowej, usiłując nie patrzeć na włosy w odpływie brodzika, namydliłam łeb i tyle. Zabrakło wody. Zamiast wody w kabinie pojawiła się sprzątaczka z mopem, z miną nie wróżącą nic dobrego. Zawinęłam się w ręcznik i czmychnęłam, przypominając sobie mglisto, ze rankiem gdzieś widziałam wystający z ziemi kran. Po chwili dołączył Jacek i jakoś udało nam się dopłukać w lodowatej wodzie. 
 
Poleźliśmy trzęsąc się z zimna do domku -  na moim łóżku siedział szczur. Duży. Siedział i obżerał kanapki, które wyprodukowałam na kolację. Walnęłam w szczura mokrym ręcznikiem i zdesperowana rzuciłam się do turystycznej lodówki, żeby przygotować cokolwiek bądź do jedzenia. W lodówce, po stosie wędlin, mięsiwa i masła spacerowało stado białych robaków -  Jacek nie domknął pudełka. Cholera, trudno. Jedziemy szukać jakiejś knajpy. 
 
Znaleźliśmy ją kilkaset metrów dalej. Nazywała się Czarny Koń. Z zewnątrz barak, w środku obskurny bar mleczny. Kontuar brudny jak nieszczęście, ale było piwo z rury, co nas niezmiernie ucieszyło. Było też coś do zjedzenia – w karcie wprawdzie jako „świeża ryba z jeziora” figurował morszczuk i dorsz, ale że pora była późna, nie byliśmy zbyt wybredni. Knajpa ogólnie była klimatyczna -  najwyraźniej to jakaś Mekka niedopitych tubylców. Konferencja z grubą barmanką przyniosła średnie efekty. Morszczuka nie było, ale mogliśmy liczyć na „danie dnia”. Brzmiało to groźnie, poza tym nie mogliśmy się dowiedzieć, co to za danie, bo barmanka oświadczyła, że nie wie. Kucharz zrobi, to się zobaczy. W ten sposób pod piwo zjedliśmy zimną, skawaloną jajecznicę. Lepsze to, niż nic. 
 
Po powrocie do ośrodka okazało się, ze właściwie mogliśmy sobie w Czarnym Koniu zostać do rana. Brama była zamknięta na głucho, a za bramą siedział pies, wielkości cielaka, niezbyt przyjaźnie nastawiony. Powrzaskiwania i pohukiwania nic nie dały -  ośrodek tonął w ciemnościach. Jacek przypomniał sobie, ze nasz domek stoi tuż koło płotu i jakby tak psa przechytrzyć i jakoś przez płot przeleźć... Może nie zdąży nas capnąć. Bydle było szybkie i nie pozostało nam nic innego, jak noc w samochodzie. Uznaliśmy, że przeczekamy do świtu, może ktoś się obudzi i nas wpuści. No i zabierze wściekłą bestię spod płotu. 
 
O świcie obudziła nas sprzątaczka;
 
-Patrzta, schlali się pewnikiem... Żeby tak za pokoje płacić, a w samochodzie spać. Ludzie to dopiero są, we łbach im się przewraca...          
 
Pies zniknął, za to w recepcji odnalazłam karteczkę, przyczepioną pinezką „Ośrodek zamykany o 23. Uprasza się o pozostanie w domkach do rana.” Ciekawe, co jeśli komuś się siusiu zachce?...
 
Pies i sprzątaczka najwyraźniej dobili Jacka. W rekordowym tempie zapakował samochód, upchał mi na kolanach jakieś tłumoki i z piskiem opon ruszył do Warszawy. Kierownik środka, spokojnie obserwując rejteradę pożegnał nas z zawodową uprzejmością:
 
-Mamy nadzieję, że byli państwo zadowoleni z naszych usług. Zapraszamy ponownie. 
 
Mina Jacka była bezcenna.
 
 
Ciąg dalszy nastąpi ;) 
 
Voit
O mnie Voit

Kogo banuję - przede wszystkim chamów, nudziarzy, domorosłych psychologów i detektywów-amatorów. To mój blog i to ja decyduję, kto tu będzie komentował. Powinnam to zrobić dawno, teraz zabieram się za porządki. Dyskusja - proszę bardzo, może być na wysokich tonach, ale chamstwo i nudziarstwo zdecydowanie nie. Anka Grzybowska Utwórz swoją wizytówkę

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości